Jaworowa 44 – drukarnia rodzinna
Miałem przenieść jakąś informację od nielegalnego drukarza do łącznika, czyli mojego taty do Piotra, studenta jakiegoś kierunku ścisłego na Uniwersytecie lub na Politechnice Wrocławskiej. Były wczesne lata osiemdziesiąte i atmosfera w kraju napięta. Byłem w czwartej lub piątej klasie podstawówki. Schowałem papier do wysokiej cholewki. Niewiele wcześniej wylosowałem jedyny na klasę talon, który umożliwiał kupienie tych zimowych butów. Miałem przejść z domu na Jaworowej 44 przez całą długość ulicy, minąć komendę milicji i na przedłużeniu Jaworowej za Powstańców Śląskich, czyli na Sokolej oddać informację w ręce własne łącznika. Serce waliło mi jak młot, ale odwagi dodawały historie z drugowojennej konspiracji a zwłaszcza z harcerskich „Szarych Szeregów” i z Powstania Warszawskiego. W pewnej odległości za mną szła mama, żeby obserwować, co się ze mną dzieje. Piotr mieszkał w pierwszym lub drugim bloku po prawej stronie Jastrzębiej. Pojechałem windą, znalazłem numer i zapukałem do drzwi. Otworzył starszy sympatyczny pan. „Czy jest Piotr?”. „Nie ma go, a co chciałeś?”. Na szczęście byłem przygotowany na taką ewentualność i powiedziałem, że przyszedłem na korepetycje z matematyki. Tato Piotra poczuł się tak odpowiedzialny za syna, że sam postanowił mi pomóc. Na szczęście miałem nie tylko przygotowaną „legendę”, ale i zeszyt od matematyki. Wskazałem ostatnią lekcję. Pan był zadowolony, że szybko zrozumiałem. W międzyczasie przyszedł Piotr i przekazałem mu informację. Odetchnąłem z ulgą, że mogę już wracać do domu. Na dole czekała mama i denerwowała się, że to tak długo trwało. Bała się, że był „kocioł” i mnie zatrzymali.
Dziadek „wyklęty”
To taki mały osobisty epizod z historii drukarni, którą mój ojciec Bohdan Błażewicz, za zgodą i we współpracy z mamą Katarzyną, założył w naszym rodzinnym mieszkaniu na Jaworowej 44 m 1. Postawy patriotycznej nie uczyliśmy się tylko z książek. Rodzice taty mieszkali przed wojną na Wileńszczyźnie. Ojciec urodził się w Wilnie ukochanym mieście Lelewelów, Mickiewiczów i Piłsudskich. Dziadek Jan był w czasie wojny w partyzantce. Nie dał się Rosjanom aresztować po Powstaniu Wileńskim. Jako żołnierza niezłomnego złapano go dopiero półtora roku po zakończeniu działań wojennych i zesłano do obozu pracy w Workucie. Już więcej nie zobaczył swych dzieci i żony.
Z Wileńszczyzny do Olsztyna
Mama taty, babcia Apolonia przez jakiś czas była więziona przez Rosjan właśnie po wspólnym zajęciu Wilna przez Armię Krajową i sowiecką. Nie wydała męża, mimo, że rozbili jej głowę kolbą karabinu. Babcia nie chciała mieszkać w Związku Sowieckim i dziesiątym transportem wyjechała wraz z dwójką dzieci do Olsztyna. Pracowała w domach dziecka, a potem w przydworcowej świetlicy młodzieżowej w Olsztynie.
Rosyjscy emigranci i żołnierz z 1920 r.
Rodzina od strony mamy pochodziła z rosyjskiej arystokracji. W czasie rewolucji bolszewickiej niektórzy jej członkowie zostali zesłani do obozów pracy. Opisuje to, jak również rodzinną ucieczkę z Gułagu, książka Tatiany Czernawiny „Zbiegowie”. Pradziadkowie uniknęli tego losu, bo uciekli z Petersburga do Kowna, które wtedy było stolicą Litwy. Tam urodziła się babcia Tatiana i tam w czasie Drugiej Wojny światowej poznała mojego dziadka Bolesława Stolarczyka, niegdyś podoficera IV Pułku Legionów Piłsudskiego i uczestnika wojny polsko-rosyjskiej w 1920 r. Był inżynierem budowlanym związanym z jeszcze przedwojennym Stronnictwem Ludowym. Po wojnie przez te kontakty poproszono go, by zajął się odbudową Ziem Odzyskanych, a konkretnie przywróceniem do funkcjonowania gazowni i wodociągów w Olsztynie.
Młodzieńcze lata tata
Rodzice poznali się w szkole podstawowej w Likuzach pod Olsztynem. Teraz to dzielnica tego miasta. Chodzili do jednej klasy. Tato „miał pod górkę do szkoły”. Wolał jezioro i żagle, ale uwielbiał czytać i znał się z miejskiej biblioteki z ojcem swojej przyszłej żony. W 1956 r. po szkole podstawowej dostał się do Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni, gdzie słuchał wykładów z nawigacji samego Karola Olgierda Borcharda (polecam jego książki). Nie wiem, na ile był świadomy krwawo stłumionej manifestacji czerwcowej w Poznaniu 1956 r. Ale pamiętam, że gdy byłem w trzeciej klasie dał mi artykuł o tych wydarzeniach, poświęcony przede wszystkim trzynastoletniemu Romkowi Strzałkowskiemu, który został wtedy zastrzelony przez funkcjonariusza komunistycznej bezpieki. Tato nie skończył szkoły, był zbuntowany i nie ukrywał swej niechęci do Związku Radzieckiego, ale mogły tam też zagrać jakieś czynniki związane z nauką. Wrócił do Olsztyna, gdzie imał się różnych dorywczych prac, np. pomocnik techniczny u jubilera. W lecie pracował jako ratownik na Jeziorze Długim, uwielbiał żeglarstwo.
Mama- od uczennicy do nauczycielki
W przeciwieństwie do niego mama była pilną uczennicą, choć w przedmiotach ścisłych nie dawało to zbytnich efektów. Maturę zdała w I LO im. Adama Mickiewicza w Olsztynie, po czym poszła na Studium Nauczycielskie na kierunek polonistyczny. Na samym początku wstąpiła do wskrzeszonego w 1956 r. harcerstwa. W szkołach, gdzie pracowała zakładała gromady zuchowe i drużyny harcerskie, zarówno w Olsztynie w Szkole Podstawowej nr 8 na ul. Pieniężnego, jak i później we Wrocławiu w SP nr 27 w Żernikach i w SP 33 na Kruczej (budynek sąsiadujący z obecnym VII LO). Już pracując skończyła zaocznie studia magisterskie w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Tam poznała Agnieszkę, po mężu Turkiewicz. Ta przyjaźń sprawdziła się w radościach i trudnościach w czasie i po zakończeniu epoki komunistycznej.
Wrocław i dziadek zesłaniec
Rodzice wzięli ślub w olsztyńskiej katedrze w 1964 r. i zaraz przeprowadzili się do Wrocławia. Rok później urodziła się moja najstarsza siostra Kasia. Rodzice zamieszkali u „przyszywanego” wujka a dla mnie dziadka Tadeusza Feli, który pochodził z Wileńszczyzny. Był w Armii Krajowej i jak dziadek Jan został zesłany do sowieckiego obozu pracy, ale nie na Syberię, lecz na tereny dzisiejszej Ukrainy do Donbasu, gdzie od kilku lat toczy się wojna. Gdy po powrocie z zesłania odnalazł swą rodzinę we Wrocławiu, był tak zmaltretowany, że własna matka go nie poznała. Później pracował jako księgowy państwowego przedsiębiorstwa energetycznego przy dzisiejszym Placu Powstańców Śląskich. To on był Dziadkiem dla najmłodszego pokolenia Błażewiczów, bo dziadek Bolesław zmarł w ’62. Dużo wcześniej „podziękowano” mu za dyrektorowanie, gdy tylko uruchomił gazownię i wodociągi, bo komunistyczne władze w powojennej Polsce nie tolerowały patriotów na kierowniczych stanowiskach.
Przyjaźń z Niemcami
Warto dodać, że do pomocy w uruchomieniu wodociągów i gazowni zatrudnił niemieckiego inżyniera Schoel’a. Dziadek Bolesław potrafił przekroczyć przepaść, jaką między naszymi narodami wykopali Niemcy swoimi zbrodniami. Między obydwoma rodzinami, nawiązała się ogromna przyjaźń, tak, że córka inżyniera została jedną z czterech chrzestnych mojej mamy, mimo, że była protestantką. Te bliskie relacje przetrwały, nawet gdy Schoel’owie wyjechali do Niemiec Zachodnich.
Polskie przełomy narodowe i rodzinne: ’66, ’68, ’70 i ‘78
Już we Wrocławiu, tato, pod wpływem mamy, skończył zaocznie zawodówkę, a następnie technikum. Zrobił liczne kursy spawalnicze ze specjalnością pracy na wysokościach. Trudno dziś opisać, jakie znaczenie miały dla naszej rodziny obchody 1000-lecia chrztu Polski. Ale to właśnie przy okazji tych kościelnych uroczystości Polacy w całym kraju mogli się policzyć po raz pierwszy. Komunistyczna władza była bezsilna wobec dziesiątków tysięcy manifestujących w wielu miastach swą duchową niezależność wobec „kierowniczej roli partii”. Dla późniejszego powstania „Solidarności” miało to z pewnością większe znaczenie niż uniwersytecki „Marzec” dwa lata później.
Tato nie przepuszczał jednak okazji do działań antykomunistycznych, wiec jako jeden z nielicznych robotników, wziął udział w studenckich manifestacjach marca ’68 we Wrocławiu. Tego samego roku, w tragicznych okolicznościach, zmarła moja siostra Kasia, której nie miałem okazji nawet poznać. Za to rok później urodziła się moja starsza siostra Dorota.
Po masakrze w Trójmieście w Grudniu ’70 rodzice dostali stamtąd od przyjaciół list z opisem tych wydarzeń. Wkrótce potem mieli w tej sprawie wizytę tajnej policji politycznej zwanej Służbą Bezpieczeństwa. Dwa lata później urodziła się moja skromna osoba. W ’73 zmarła w Olsztynie prababcia Jekatierina, a w ’77 zmarł nasz wileńsko-wrocławski przyszywany „dziadek” Tadeusz.
Dziewięć miesięcy przed wyborem Karola Wojtyły na następcę św. Piotra urodził się mój młodszy brat Piotr. Pamiętam moje zdziwienie podnieceniem domowników, że Polak został Papieżem w 1978 roku. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak ich fascynowało telewizyjne ujęcie białego dymu z Watykanu i pozostałe wydarzenia. Nic dziwnego, miałem wtedy 6 lat. W mojej świadomości nie odcisnęła się pierwsza pielgrzymka Jana Pawła do Polski, tak istotna dla późniejszych wydarzeń w naszej Ojczyźnie. Słyszałem wypowiedź Kornela Morawieckiego wspominającego, że było to kluczowe wydarzenie przygotowujące powstanie „Solidarności”. Ta pielgrzymka z ’79 r. wraz z mistyczną liturgią Papieża na Placu Zwycięstwa w Warszawie wydała swoje owoce: „Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi! Tej ziemi! Już za 2 lata miałem się przekonać jak bardzo ważna była dla Polski ta osoba, bo zamach na Papieża obwieścił mi drżącym głosem sąsiad z góry, uważany przez nas za ateistę i komunistę.
Karnawał „Solidarności”
W tym czasie już nie tylko starsza o trzy lata siostra Dorota, ale i ja byłem świadomy sytuacji politycznej w Kraju. Rodzice nie tracili żadnej okazji, by uczyć nas historii i wyjaśniać, co się dzieje w Polsce. Pamiętam jak tato zabrał nas na wielki wiec z Wałęsą na placu przy Moście Grunwaldzkim. Oboje rodzice bardzo szybko wstąpili do „Solidarności”. Tato pracował wtedy jako spawacz w Państwowej Fabryce Wagonów (Pafawag) w okolicach Grabiszyńskiej, a mama w Instytucie Kształcenia Nauczycieli koło Dworca na ul. Dawida, jako instruktor polonistów szkół podstawowych na województwo wrocławskie. Dzięki kontaktowi z Politechniką Wrocławską ojciec zaczął drukować jeszcze przed wybuchem stanu wojennego.
Stan wojenny, strajk i spacer
Tato współorganizował strajk okupacyjny w Megabudzie. Opowiadał, jak w ramach przygotowania do zdławienia strajku czołgi rozwaliły płoty fabryki. Wojsko nie posunęło się jednak dalej. Tato wziął udział w rozwożeniu gorącej zupy dla żołnierzy. Żołnierze wkrótce zostali wycofani i ostateczny atak wykonały Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej zwane potocznie „zomowcami”.
Co naturalne, mama nie była zbyt zadowolona, że kilka dni potem tato zabrał nas na spacer, by pokazać czołgi na ulicach i rozwalone płoty fabryk. Była przeraźliwa zima. Największe wrażenie zrobiły na mnie głębokie, zamarznięte ślady czołgowych gąsienic wyryte w trawnikach i wywrócone słupki płotów.
Geografia Jaworowej 44
Niedługo potem mama zgodziła się, by w naszym domu tato założył nielegalną drukarnię Solidarności. Nasze mieszkanie znajdowało się w poniemieckiej trzyrodzinnej willi z ogródkiem przy ul. Jaworowej 44. To drugi dom licząc od strony ul. Ślężnej. Na przeciwległym krańcu Jaworowej, bliżej ul. Powstańców Śląskich znajdowała się jedna z surowszych milicyjnych komend Wrocławia. Mieszkaliśmy na parterze z wejściem od strony ulicy i od strony ogrodu. Nad nami było mieszkanie państwa Zobolewiczów. Pan Kazimierz Zobolewicz pracował na kierowniczym stanowisku w Herbapolu, więc z założenia musiał być partyjny. Stosunki były chłodno-poprawne. Muszę przyznać, że pan Zobolewicz bardzo dbał o wspólne elementy domu i często je naprawiał. Na samej górze, na poziomie pomieszczeń strychowych mieszkali państwo Lewandowscy z dwoma synami. Nie było między nami jakiś zażyłości, ale w razie czego gotowość pomocy.
Piwniczne początki drukarni
Na początku wszystko odbywało się w piwnicy, w tajemnicy przed dziećmi, czyli przed nami: najstarszą dwunastoletnią siostrą Dorotą, przede mną i przed czteroletnim bratem Piotrem. Ten początek nastąpił dość szybko po wybuchu stanu wojennego, bo tato już wcześniej uczył się i drukował z ludźmi z Politechniki Wrocławskiej i te kontakty się rozwinęły. Byli to przede wszystkim Tadeusz Huskowski – dowódca drużyny w batalionie „Zośka” i uczestnik powstania Warszawskiego, a potem pracownik naukowy PWr, współzałożyciel i koordynator rozwoju podziemnego pisma „Z Dnia na Dzień”; Jan Waszkiewicz – człowiek instytucja, między innymi współzałożyciel w 1979 nielegalnego „Biuletynu Dolnośląskiego”, po 89 marszałek woj. dolnośląskiego, w końcu Stanisław Jabłonka chemik, fotograf, redaktor nielegalnego „Biuletynu Informacyjnego”, a poza intensywną działalnością opozycyjną koordynator jednej ze wspólnot tzw. Ruchu Muminków, który zrzesza rodziny z chorymi na zespół Downa.
To też były pierwsze drukowane przez nasza drukarnię tytuły. Jednym z pierwszych, poza mamą, współpracowników taty był zwolniony w lutym 82 r. z internowania Piotr Plenkiewicz fizyk z Politechniki i członek władz „Solidarności” tej uczelni. Współpracownikiem „pierwszej godziny” był też Krzysztof Sosna, wtedy pracownik Politechniki, a od października 82 r. Miejskich Wodociągów. Jeszcze przed stanem wojennym zabezpieczył kilka ton papieru do druku. Tutaj współpraca była tak ścisła i owocna, że zasady konspiracji poszły w odstawkę, z czasem dobrze poznały się obie całe rodziny. Z Krzysztofem i kilkoma studentami byliśmy też u jego rodziny w Tarnowskich Górach i na męskiej pielgrzymce do Piekar Śląskich. Być może właśnie z Krzysztofem Sosną tato zaczął drukować „Wiadomości Bieżące”.
„Wyrostek”
Poza tym były jakieś kontakty z Krakowem, Warszawą, a nawet Gdańskiem. Drukowaliśmy różne gazetki zakładowe i „Solidarności” nauczycielskiej. Jeśli chodzi o piwnicę, to nie było tam wody ani toalety, a w zamian chłód i zapach stęchlizny. W efekcie dość szybko zwyciężyła wygoda drukowania i zaufanie do najmłodszego pokolenia, że nie „puści pary” w szkole i w przedszkolu. Rodzice nie zawiedli się.
Już z tego domowego etapu drukarni dość dobrze pamiętam „Wyrostka” założonego w 1983 r. przez Tadeusza Patrzałka, kolegę mamy z Instytutu Kształcenia Nauczycieli. Ten wybitny polonista postanowił założyć pismo dla uczniów szkół średnich skutecznie sprawiając wrażenie, że to właśnie młodzież jest organizatorem gazety. Kolportaż zapewniało grono znajomych nauczycieli, wśród nich pani Anna Patrzałek polonistka w XII Liceum Ogólnokształcącym i Jorthanis Lazopoulos, Grek z pochodzenia, nauczyciel geografii z V LO. Do sieci kolportażowej dołączyli oczywiście uczniowie, wśród nich Joanna Patrzałek, moja siostra Dorota Błażewicz. To kłóciło się z zasadami konspiracji, ale praktyczność rozwiązania znowu zwyciężyła. Szybko dołączył się syn geografa Orfeusz Lazopoulos, Przemysław Imieliński także z V LO czy Luiza Rzymowska z XII LO. W drukowaniu pomagał wuefista z Technikum Kolejowego Józef Białek, który angażował się oraz inicjował wiele różnych inicjatyw wydawniczych.
Metoda białkowo-wałkowa
„Wyrostek” był przygotowany do druku na delikatnej matrycy zwanej białkową. Na początku był więc drukowany metoda wałkową. Na nasączony farbą drukarską filc kładło się matrycę z wybitymi na maszynie otworami liter. Na to kładło się kartkę papieru A4 i przyciskało stalowym wałkiem. Matryca wytrzymywała druk około 500 egzemplarzy. Następnie zdejmowało się pierwszą matrycę, kładło się drugą i drukowało odwrotną stronę „Wyrostka”. Jeśli nic się nie skomplikowało, druk jednej strony tą techniką zabierał od 5 do 15 sekund.
i powielaczowa
Ogromną zmianą było wprowadzenie elektrycznej maszyny drukarskiej. Było to zbawienne, bardzo ciężkie żelastwo o wymiarach 50x50x50 cm. To cudo drukowało około 30 razy szybciej. Niestety było tak głośne, że mieliśmy wrażenie, że słychać je na ulicy, a na 100 % u sąsiada na górze. Była jeszcze cicha opcja drukowania na tej maszynie przy pomocy korby, ale to oczywiście spowalniało druk. W efekcie trzeba było zmienić miejscówkę tego wydruku.
„Solidarność Walcząca”
W ’83 roku mieszkający po sąsiedzku Olek Lebiedziński skontaktował tatę z „Solidarnością Walczącą”. W ten sposób doszły kolejne tytuły. Zawsze było jasne, że współpracujemy z tą organizacją, ale dopiero na pogrzebie taty w 2008 r. dowiedziałem się, że był zaprzysiężonym członkiem „Walczącej”. Nie wiem, kto wcześniej, ale od 87 roku łącznikiem w sprawie druku pisma „Solidarność Walcząca” był Mariusz Mieszkalski z Politechniki. Przynosił diapozytywy do naświetlania sita drukarskiego, czasami papier. Był zadowolony, że ojciec był samowystarczalny, bo zazwyczaj sam potrafił sobie załatwić wszystko, co potrzebne do druku: materiał na sita, ramki, farbę czy papier. Jaworowa 44 co dwa tygodnie drukowała 2 do 2,5 tysięcy „Solidarności Walczącej”. W zdobywaniu papieru często pomagał inny członek „Walczącej” Aleksander Kalinowski pseudonim „Leszek”. Miał kontakty w państwowych drukarniach i potrafił załatwić papier w ogromnych rolkach, które przywoziły barki do portu rzecznego. Potem było trudno to pociąć do wielkości A4, ale i tak to dużo łatwiejsze niż produkcja papieru. Poza tym „Leszek” potrafił załatwić nielegalny druk solidarnościowych książek w państwowych drukarniach. Był prawdziwym magikiem.
Parafia jako „przykrywka”
Tato całkowicie poświęcił się działalności opozycyjnej. Skoro wtedy istniał obowiązek pracy, jako jedna z form kontroli nad obywatelem, niezależnie od zatrudnienia, załatwiał sobie urlopy bezpłatne lub zwolnienia lekarskie. W zwykłych warunkach nie jest to etyczne, ale w czasach komuny wszystko stało na głowie. To kombinowanie skończyło się, gdy w 1987 r. został formalnie zatrudniony przez kapucynów w parafii św. Augustyna na Sudeckiej. Proboszcz zgodził się stworzyć taką przykrywkę dla działalności opozycyjnej.
Etat w Instytucie Kształcenia Nauczycieli wymagał wielu wyjazdów szkoleniowych. Mama zmieniła więc pracę, by móc więcej czasu być w domu i w ten sposób dać większe oparcie rodzinie i drukarni. Zaczęła pracować w szkole przy szpitalu Marciniaka na Traugutta. Dzisiaj ten szpital znajduje się na osi ul. Kosmonautów w drodze na Leśnicę. Stale wielkim wsparciem była babcia Tatiana, która specjalnie przyjechała z Olsztyna, by u nas zamieszkać.
Jeśli chodzi o pozostałą załogę drukarni poza wymienionymi już wcześniej osobami. Wkrótce, jako pomocnicy drukarza dołączały się inne osoby: Władysław Fus wspierający też produktami z własnej działki, Tomek – student Akademii Ekonomicznej, Aleksander Lebiedziński, Małgorzata Suszyńska, najwięcej i w trudnym późniejszym okresie skromny, nieśmiały robotnik Marian Cieślikowski. Nie sposób, a nawet niemożliwe wymienić wszystkich. Trzeba jeszcze przypomnieć Genię Usorek, która od czasu do czasu pomagała drukować, ale bardzo systematycznie dowoziła pyszne wiejskie jedzenie. Pomagała też dużo rodzinie Władka Frasyniuka w czasie jego uwięzienia. Dość szybko zaczęła również pomagać moja siostra Dorota, a z czasem i ja. Nawet najmłodszy 8-11 letni brat Piotr pomagał układać kartki w równe ryzy do zadrukowania drugiej strony. Mama pilnowała, byśmy z tym nie przesadzili, żeby nie zawalić szkoły.
Z piwnicy na salony i wigilia z konserwą
Po opuszczeniu piwnicy drukowanie odbywało się w salonie, który był przechodni do małego pokoiku rodziców przerobionego z werandy. Zaraz naprzeciwko wejścia do salonu znajdowała się łazienka, co było ważne, bo drukowanie to brudna robota. Ze względów bezpieczeństwa najczęściej drukowaliśmy wieczorem i w nocy, tak żeby unikać wizyt listonosza, znajomych, sąsiadów oraz kolegów i koleżanek ze szkoły. Nawet jeśli drzwi do salonu były zamknięte, trudno było uniknąć zapachu farby na korytarzu. Ale gdy było trzeba, drukowało się o każdej porze. Raz trzeba było wydrukować jedna gazetę przed Bożym Narodzeniem. To było w pierwszych latach drukarni na Jaworowej. Tato nie miał jeszcze takiego doświadczenia jak później, druk się przeciągał i w efekcie nie starczyło czasu na przygotowanie potraw wigilijnych. Trzeba było obejść się konserwami, ale radocha, że robota dla Ojczyzny została wykonana.
Etapy cyklu produkcyjnego: makieta i diapozytywy
Pierwszym etapem produkcji rewolucyjnego na nasze warunki druku sitowego było zrobienie makiety, czyli gazety, znaczka, czy plakatu o jak najlepszej jakości, najlepiej w formacie większym niż oczekiwany efekt wydruku. Dzięki temu gubiło się mniej szczegółów oryginału na kolejnych etapach produkcji. Makieta szła do fotografa, który robił na folii negatyw, gdzie druk był przeźroczysty, a całe tło było czarne. Następnie robił pozytyw, gdzie elementy drukowane były w kolorze czarnym, a reszta była przeźroczysta.
Ludzie z „Solidarności Walczącej” mieli dostęp na Politechnice Wrocławskiej do japońskiego kserografu, który pozwalał omijać fotografa, bo po prostu drukował pozytyw na folii. Łącznicy z innych czasopism czasami przynosili samą makietę. Na samym początku tato sam robił niektóre klisze. Zawsze interesował się fotografią. Przez jakiś czas robił też gazetki metodą fotograficzną na papierze zdjęciowym. Później kliszami zajmowali się już specjaliści-zawodowcy.
Wszyscy nosiliśmy makiety, lub odbieraliśmy klisze od jednego fotografa, który mieszkał w tzw. wrocławskim „Trójkacie Bermudzkim”, czyli w okolicy ulic Traugutta i Kościuszki. Było to mieszkanie sympatycznego małżeństwa z dziewiątką dzieci. Wszystko chodziło tam jak w zegareczku, każdy miał swoje dyżury i inne obowiązki.
Rama i sito
Większość drukarzy „Walczącej” drukowała na ramkach skręcanych z rurek. Pozwalało to na łatwiejsze ich ukrycie i transport. Dla taty było to niewygodne i narzekał na trudności w dobrym naciągnięciu sita na taką ramkę. Kupował więc w sklepie dla artystów elementy do ram malarskich. Sam sklejał je żywicą epoksydową, która chwytała jak beton. Zamiast blejtramu naciągał na taką ramę materiał sitowy ze sztucznego tworzywa, gdzie na 1 milimetr przypadało nawet do 10 włókien. Tak gęste sito stosowało się przy drukowaniu zdjęć. Do druku wystarczył materiał o mniejszej gęstości. Najpierw mocował sito do ramy pinezkami. Ostatecznie zszywacze uderzone solidnie robotniczą ręką okazały się skuteczniejsze. Potem często dodatkowo nasączał klejem przestrzenie styku płótna i drewnianej ramy.
Emulsja i naświetlanie, a czasem sianie
Tak przygotowane sito nasączało się pędzelkiem emulsją światłoczułą, której skład był stałym obiektem doskonalenia. Na wyschniętą emulsję kładło się klisze i naświetlało silną żarówką np. 1000 watową. Światło utwardzało emulsję znajdującą się pod przeźroczystymi elementami kliszy. Nie reagowało z emulsją tam, gdzie zasłaniały czarne litery lub inne elementy wydruku. Tę nieutwardzoną emulsję wypłukiwało się pod prysznicem. Następował etap próbnego wydruku, by sprawdzić jakość sita. Nieraz okazywało się, że w niektórych miejscach, gdzie powinien być druk, emulsja naświetliła się i nie przepuszcza farby. Innym razem, że niedostatecznie utrwaliła się emulsja na częściach bez druku. W efekcie przepuszcza tam farbę i na zadrukowanej kartce wychodzą niepotrzebne kropki lub kreski. Mówiło się wtedy, że „sito sieje”. Tak więc nie raz proces naświetlania trzeba było powtarzać po wiele razy. Te próbne wydruki tato często robił mniej wartościową kolorową, znaczy nie czarną farbą.
Mocowanie sita jak za Gutenberga
Gotowe do druku sito mocowało się zawiasami do deski przykręconej do stołu. Na każdym z czterech brzegów deski był przytwierdzony pasek plastikowej taśmy w kształcie spłaszczonej litery „omega”. Było to zabezpieczenie, by ryza papieru pod sitem nie przemieszczała się.
Kompromis farby z mydłem
Oddzielnym rozdziałem było przygotowanie farby. Jeśli miały być drukowane gazety, ważnym składnikiem była mydlana pasta „Komfort”. Często był to fundamentalny składnik zabarwiony pigmentem. Taki barwnik był tani i miał dobry poślizg w czasie drukowania. Litery nie były zbyt ostre i druk rozmazywał się po wyschnięciu, jeśli zawierał zbyt dużo „Komfortu”, ale chodziło przecież o gazetę, która w krótkim czasie traciła ważność. Wyższym mistrzostwem trzeba było się wykazać przy farbach do książek, pocztówek, znaczków, czy druków ze zdjęciami. Te rzeczy wymagały trwałości i dobrej estetyki, a więc trzeba było zastosować profesjonalne farby i tak grać dodatkami, żeby farba nie wysychała na sicie, a jednocześnie nie schła zbyt długo wydrukowana na papierze. Jednocześnie dalej ważnym aspektem był dobry poślizg.
Francuskie konwoje Martinezów
Oprócz zdobywanych nielegalnie z państwowych drukarń, profesjonalne farby i barwniki przyjeżdżały ukryte w ciężarówkach z pomocą humanitarną, przede wszystkim z Francji. Małżeństwo Luis i Jacqueline Martinez z francuskiego Aix en Provence założyło stowarzyszenie Pologne-Liberté. Między 1982 a 97 rokiem zorganizowali przyjazd do Polski 94 ciężarówek z pomocą humanitarną i różnego rodzaju sprzętu dla opozycji solidarnościowej. Oprócz Wrocławia docierali też do Krakowa, Rzeszowa, Warszawy i Gdańska. Przywozili też papier, zszywacze do książek, publikacje emigracyjne, części elektroniczne do nadajników Radia „Solidarność” i do skanerów podsłuchowych przeciwko komunistycznej Służbie Bezpieczeństwa i Milicji.
Kisiel i rakla, czyli o drukowaniu ciąg dalszy
No ale wróćmy do farby. Dodatkami bywały najróżniejsze substancje od sadzy, spirytusu i terpentyny po mydło, pastę do butów i kisiel. Krakowscy drukarze wpadli na pomysł dodawania kleju do tapet. To sprawiało, że nawet mocno rozcieńczona różnymi substancjami farba dobrze schła i nie rozmazywała się później pod wpływem wilgoci. Do rozprowadzania farby po sicie służyły tzw. rakle. Ich funkcję zwykłe spełniały ściągaczki wody z szyb, które można było kupić w sklepie. Tato sam robił rakle większe, solidniejsze i bardziej wygodne. Była to wymodelowana deska o długości ok 30 cm., która miała w jednym boku wpuszczony kawał ściętej ukośnej gumy. To dawało sprężystość i miękkość na styku z sitem.
Drukowanie i suszenie
Drukarz nalewał trochę farby na sito, przyciskał je do znajdującego się pod spodem papieru i rozprowadzał farbę po sicie przeciskając ją jednocześnie na papier przez miejsca nie zaklejone wcześniej emulsją światłoczułą. Po czym drukarz podnosił ramę sita a pomocnik siedzący z drugiej strony wyciągał świeżo zadrukowany arkusz i odkładał go na bok. Jeśli farba szybko wsiąkała w papier i schła, następny arkusz można było kłaść na wcześniejszy, jeśli nie, to pomocnik rozkładał kolejne zadrukowane kartki na stołach ustawionych wokół niego. Do tego przydatny nam był obrotowy taboret, który zwykle stał przy pianinie. Czasami składaliśmy wszystko na jedną stertę, ale kładąc na zadrukowaną kartkę przekładkę z gazety, by nie brudzić odwrotnej strony kolejnej kartki. Jeśli kartki wymagały dłuższego schnięcia, zadrukowane stosy wędrowały na gorący bojler wiszący w łazience nad wanną. Po wyschnięciu, odrywało się posklejane arkusze, lub oddzielało od przekładek i uderzając brzegami kartek o stół układało w równe ryzy, które mieściły się między omegami pod sitem i były gotowe do druku drugiej strony.
Nasłuchiwanie esbecji
Mieliśmy w domu skaner do nasłuchu esbecji i milicji, takie około dwudziestocentymetrowe kremowe plastikowe pudełko z kabelkiem jako anteną. Tato używał go dla własnego bezpieczeństwa przy poruszaniu się po mieście lub w czasie drukowania poza rodzinnym mieszkaniem, ewentualnie, gdy miał zlecenie prowadzić nasłuch dla kogoś. W czasie drukowania w domu rzadko był używany. To dodatkowo męczyło, a w razie czego i tak nie było dokąd uciekać.
Rewizja, grzywna i komornik
W domu na Jaworowej drukowało się komfortowo, jak to w domu: jedzonko przygotowywane przez mamę i babcię, herbatka, ciepło i wygodnie. Całkiem inaczej było w garażu udostępnionym na Oporowie. No ale jak konspiracja, to konspiracja. Tak właśnie coraz częściej było od kwietnia 1987 r. Wtedy po raz pierwszy była w domu rewizja. Esbecy zarekwirowali nam wtedy i wywieźli sprzęt techniczny i książki dwoma samochodami. Na początku jednak nie spodziewali się, że mieszkanie ma coś wspólnego z drukarnią i przez około godziny czekali na tatę w dziecięcym pokoju, gdzie dla bezpieczeństwa zostawiła ich mama.
W tym czasie moja siostra Dorota wyniosła wszystko przygotowane do druku z salonu przez kuchnię i tylne drzwi do schowka ogrodowego pod schodami. Scena jak z filmu o wojennej konspiracji. Trzeba przyznać, że wykazała się nadzwyczaj zimną krwią. Gdybym nie był świadkiem, to trudno uwierzyć, że to było możliwe. Dzięki temu po wypuszczeniu rodziców z aresztu można było drukować. Ale zasadniczo rodzice podjęli decyzję, że z powodu dekonspiracji mieszkania przestajemy w nim drukować. Chodziło też o zdrowie psychiczne członków rodziny. Dotychczas mieszkało się na Jaworowej 44/1 trochę jak na bombie, co każdy z nas ma wyryte na własnej skórze. Przestaliśmy drukować w domu, za to nie przestali nas nachodzić esbecy. Do tego doszli urzędnicy skarbowi. Po pierwszej rewizji tato został skazany na karę 50 tys. zł. Nie było skąd wziąć tych pieniędzy, poza tym i tak nie chcieliśmy płacić, więc co jakiś czas przychodził komornik, żeby coś zabrać: radio, maszynę do pisania…
Klasztor, kobieta, wanna i kanapeczki
Inną równoległą miejscówką drukarni był klasztor kapucynów na Sudeckiej. Oprócz nielegalnej „bibuły” drukowało się tam także rzeczy związane z duszpasterstwem zakonników lub innych parafii: czasopismo „Głos Parafian”, plakaty i programy Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej, rekolekcji, śpiewnik „Smerf” dla młodzieżowej Grupy Turystyczno-Historycznej pod opieką ojca Stanisława Wardęgi, tomiki wierszy religijnych. Do tych publikacji często projektował grafiki artysta plastyk Mariusz Mikołajek. Na prośbę ojca Dominika Orczykowskiego harcerza i nieformalnego kapelana polskich lotników drukowaliśmy też „Meteorologię dla harcerzy” oraz czasopismo o Drohobyczu, bo ojciec Dominik pochodził z tego miasta leżącego dziś na Ukrainie. Małgorzata Suszyńska, która nieraz była pomocnikiem ojca, wspomina, że w czasie takiego nocnego wydruku przyszedł raz w piżamie proboszcz ojciec Adam Białek i pół żartem, pół serio zadeklarował, że jest w stanie tolerować kobiety za klauzurą męskiego klasztoru, ale nie wannę brudną od farby drukarskiej. W tym samym klasztorze przez jakiś czas ukrywała się zresztą Barbara Labuda. Małgosia wspomina, że u kapucynów fajnie się drukowało, było bezpiecznie, a ojcowie donosili gorąca herbatę i kanapeczki.
Weteran z WiN-u i drukarnia w szafie
Inną ciekawą miejscówką drukarni była piwnica pana Józefa Tallata-Kiełpsza, który w latach pięćdziesiątych przesiedział pól roku w celi śmierci za działalność związaną z WiN-em. Ten wielki patriota i inżynier chemii, gdy budował swój dom na Oporowie w latach siedemdziesiątych, pod zwykłą piwnicą wybudował jeszcze jedno pomieszczenie, którego nie było na planach domu. Do tego pomieszczenia wchodziło się przez szafę umieszczoną w warsztacie. Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy komunistyczne represje zelżały, zrezygnowano z drukowania w tym schowku, bo nie był zbyt wygodny: nie było łazienki, chłodno, wilgotno i „daleko”. Dom pana Tallata był świetny bo wolnostojąca willa pozwalała na drukowanie na głośnym powielaczu maszynowym. Ale odbywał się tam też druk na sicie. Pan Józef był liderem „Ugrupowania Politycznego Zamek”, które działało od 1986 r. Promowało potrzebę ciągłości II Rzeczpospolitej z przyszłą niepodległą Polską. Od 1987 r. zaczęło się ukazywać pismo Ugrupowania o tytule „Zamek”. Tato drukował je, oprócz innych pism, właśnie u pana Tallata na ul. Naułowskiej 15. Pan Józef, mając na karku doświadczenia z czasów stalinowskich, miał inną strategię wobec dzieci niż moi rodzice. Swojej córce zakazywał nawet wchodzić do piwnicy.
Kaktusy i fałszywy alarm
Po rewizjach w 1987 r. ustaliliśmy, że pewne ustawienie kaktusów w oknie pokoju babci i Doroty znaczy, że esbecja jest w mieszkaniu i lepiej nie przychodzić do domu. Wracając ze szkoły oprócz kaktusów zobaczyłem w oknie Dorotę machającą, żebym nie wracał. Cały dzień spędziłem chodząc po mieście. W końcu pod wieczór poszedłem do kolegi z klasy na Wiśniową. Nie wiedziałem, co robić. Rodziców Andrzeja nie zdziwiła moja wizyta, bo często tam zaglądałem. W końcu około godz. 22 znalazła mnie tam mama z wiadomością, że nic się nie stało, że to był tylko taki kawał Doroty. Musiała przyjść do państwa Janikowskich, bo mało kto miał wtedy telefon.
Impreza zamiast „kotła”
Podobna, ale bardziej dramatyczna sytuacja miała miejsce w okolicach ul. Drukarskiej. Tym razem to tato poszedł na skrzynkę kontaktową. Gdyby nie wracał przez pół godziny, miało to znaczyć, że w mieszkaniu jest esbecki „kocioł” i ubezpieczająca operację mama miała wracać do domu i wynieść sprzęt drukarski, by ocalić go przed spodziewaną rewizją. I rzeczywiście: 15 min., 20 min., pół godziny, czy to możliwe?, jeszcze pięć minut. Trzeba wracać i czyścić chatę. Mama po drodze poprosiła Olka Lebiedzińskiego, by pomógł wynosić sprzęt pod osłoną nocy. Pomagała też Dorota. Najważniejsze rzeczy przenieśli do skrytki Olka w piwnicy bloku na Jaworowej 40. Tato wrócił po kilku godzinach. Okazało się, że była mała impreza… Trzeba przyznać, że nie zabłysnął wtedy odpowiedzialnością ani konspiracyjną, ani małżeńską. Dzisiaj opowiada się to jako śmieszna anegdota, ale nie chciałbym być wtedy w skórze mamy.
Zlecenia
Ale codzienność była bardziej monotonna. Tato w różnych okres był odpowiedzialny w sumie za druk około 30 tytułów dla zakładów pracy jak „Wrozamet”, „Dolmel”, „Megabud”, PKP z Oleśnicy, dla środowisk intelektualistów np. „Obecność. Niezależne Pismo Literackie”, „Przeglądu Myśli Niezależnej”, związane z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów jak „Komunikat czy „Na Indeksie”, nie wiem, czy w kwesti właśnie tych pism, ale częstym łącznikiem był tu wysoki, długowłosy student Politechniki „Stachu”. Jeśli chodzi o pisma uczniowskie oprócz „Wyrostka”, była np. „Piątka” i „Ponuraczek”; w końcu czasopisma uniwersalne jak „Wiadomości Bieżące”, „Tygodnik Wojenny” czy „Riposta”. Prawie każde oznaczało kontakt z innym środowiskiem, lub osobą. Rodzice byli w „Solidarności”, więc współpraca rozwijała się solidarnie ze wszystkimi ludźmi dobrej woli. Gdy tato związał się z „Solidarnością Walczącą”, ten trend utrwalił się, bo „Walcząca” łączyła osoby różnych światopoglądów, pod warunkiem, że chcieli walczyć o wolną Polskę. Byli tam narodowcy i socjaliści, państwowcy i anarchiści, wierzący i niewierzący, inteligencja i robotnicy, starsi i młodsi. Ostatnim pismem drukowanym przez Jaworową 44 był Biuletyn Informacyjny Partii Liberalno-Konserwatywnej zainicjowany przez nauczyciela wuefu, a później biznesmena Józefa Białka. Jego pierwszy numer metodą sitową wyszedł jeszcze w 1991 r.
Pomysły własne
Do druku czasopism dochodziły książki, plakaty, okolicznościowe znaczki pocztowe, ulotki, kalendarze i różne inne gadżety jak nalepki na pudełka od zapałek. Była taka seria w różnych kolorach ze zdjęciami Kornela Morawieckiego, Hani Łukowskiej Karniej oraz przywódców Regionalnego Komitetu „Solidarności” dolnośląskiej: Władka Frasyniuka, Józefa Piniora, Piotra Bednarza, Marka Muszyńskiego oraz spoza grona szefów RKS-u, a z racji autorytetu, jakim cieszył się we Wrocławiu, także Karola Modzelewskiego.
Część materiałów do druku była zlecana przez różne organizacje, osoby, komisje zakładowe lub środowiska. Inne wynikały z naszych pasji i pomysłów jak te pudełka od zapałek. Było przy tym dużo radości. Było dobrą zabawą wymyślanie haseł na odwrotną stronę pudełek. Skoro tato urodził się w Wilnie, wydrukowaliśmy kalendarz ścienny z ryciną tego miasta. Gdy w ’87 aresztowano Kornela Morawieckiego i Hanię Łukowską Karniej, było naturalne wydać kalendarz z ich wizerunkami, żeby o nich szczególnie pamiętać. W ramach wsparcia walki zbrojnej afgańskich mudżahedinów z sowiecką armią wyszedł znaczek „Afganistan-Polska, wspólna sprawa-wspólny wróg”. Projekt nie był wybitny, ale chyba jedyny raz robiliśmy wtedy druk w trzech kolorach, żeby pojawiła się flaga Afganistanu. Pomysły powstawały przy takich okazjach jak rozmowy przy rodzinnym stole. Innym razem korzystaliśmy z okazji, jakie stwarzało samo życie.
„O tym milczeć nie wolno”
Tak było z pewną książką. W drugiej połowie lat 80 zelżał trochę reżim i mama Przemka Różyckiego – kolegi ze szkolnej ławki pojechała na pielgrzymkę do Rzymu. Pani Maria była wicedyrektorem Technikum Kolejowego, polonistką i bardzo aktywnie uczestniczyła w działalności nielegalnej „Solidarności” nauczycielskiej. Obie panie miały więc ze sobą dobry kontakt na wielu płaszczyznach. Pani Maria przywiozła z Rzymu książeczkę o śledztwie w sprawie zamachu Ali Agczy na Jana Pawła II „O tym milczeć nie wolno”. Opisywała przemilczany w Polsce motyw zaangażowania służb państw komunistycznych w zamachu, zwłaszcza bułgarskich. Tato nie zastanawiał się długo. Sporo wysiłku kosztowało wydrukowanie okładki. Jej całą powierzchnię zajmowało zdjęcie postrzelonego Papieża w rękach ochrony, z Placem św. Piotra w tle. W efekcie dużo pracy kosztowała domowa produkcja farby i dobre naświetlenie sita. Żeby nie zamazać świeżo wydrukowanego zdjęcia okładki kładzionym na niej kolejnym arkusikiem, rozłożyliśmy okładki do schnięcia na całej przestrzeni sąsiadującego pokoju. To był niesamowity, irracjonalny w normalnych warunkach, widok. Dość duży, 20 metrowy pokój przykryty tym samym wizerunkiem rannego Papieża: na podłodze, na dywanie, na wersalce, na stole. To był ten moment, kiedy aż prosiło się o fotograficzne uwiecznienie, ale tato z racji konspiracyjnych nie zgodził się.
Szkolenie braci Rosjan
Zgodnie z ideą zawartą przez Kornela Morawieckiego w „Przesłaniu do ludzi pracy Europy Wschodniej” z września 1981 r., „Solidarność Walcząca” wspierała działalność wolnościową w tych krajach. Stało się to łatwiejsze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy ideologia komunistyczna zaczęła trzeszczeć przed ostateczną rozsypką. „Walcząca” sprowadzała z różnych krajów pod butem sowieckim osoby, które chciały uczyć się drukowania. Pamiętam dwóch Rosjan, których szkolił tato i którzy przez ten czas u nas mieszkali. Z jednym z nich, Igorem Mangaziejewem zaprzyjaźniliśmy się długo utrzymywaliśmy kontakt. Był członkiem rosyjskiego „Memoriału”. Walczył nie tylko o prawdę i wolność dla Rosjan, ale także o prawdę na temat prześladowań Polaków na terenie Związku Radzieckiego. Pan Igor czuł się u nas dobrze, bo prawie wszyscy mówiliśmy dość dobrze po rosyjsku, a mimo, że tacie z tym szło gorzej, to tak był zmotywowany, że nadrabiając rękami skutecznie przekazywał swoje drukarskie doświadczenie. Od początku tato szkolił w drukowaniu wielu ludzi, ale nie obywało się to na Jaworowej.
Nie tylko drukowanie
Choć było to sprzeczne z zasadami konspiracji ojciec nie mógł wytrzymać i angażował się też w inne inicjatywy. Już w styczniu 82 r. wieszał flagę „Solidarności” na kominie „Pafawagu”. Kiedyś po zadymie pierwszomajowej wpadł do nas Tadeusz Patrzałek zachęcając, by tato na jakiś czas się ukrył bo był bardzo widoczny na czele niezależnej manifestacji. Raz zabrał mnie, żeby ubezpieczać ewakuację nadajnika Radia „Solidarność” z wieżowca przy Placu Pereca, nazywanego wtedy też z niemiecka „Gazplaz” z racji częstych, w tym miejscu, manifestacji „zakrapianych” przez zomowców gazem łzawiącym. Gdy wydarzyło się coś nadzwyczajnego w przestrzeni publicznej, żeby szybko zareagować, szło się pisać na murach. Syn ubezpieczał ojca.
Poza drukarnią rodzinną, w której oczywistym liderem był ojciec, każdy z członków rodziny miał też swoje osobiste zaangażowania niepodległościowe. Mama w „Solidarności” nauczycielskiej, siostra Dorota organizowała różne formy oporu uczniowskiego jak ciche przerwy, szkolny Anioł Pański, wieszanie krzyży w klasach, absencja w ramach walki o wolne soboty, nie mówiąc o kolportażu.
Grupa Turystyczno-Historyczna
Oboje z siostrą byliśmy w tzw. Grupie Turystyczno-Historycznej zorganizowanej przez kapucyna ojca Stanisława Wardęgę przy parafii na Sudeckiej. W tych ramach odbywały się nielegalne wykłady z historii i literatury, nie licząc zwyczajnych katechez na terenie parafii. Były też wspólne wyjazdy na wzór duszpasterstw akademickich, pielgrzymki na Jasną Górę. Z osób świeckich intensywnie wspierały tę ekipę postacie mocno związane z opozycją jak Małgorzata Suszyńska, Jerzy Markiewicz, historycy Antonii Lenkiewicz i Krzysztof Turkowski, Krzysztof Jakubczak z nieodłączną gitarą czy Bożena Hilgert. Chodziliśmy na zadymy polityczne lub te organizowane dla śmiechu przez „Pomarańczową Alternatywę”, choć i te nie zawsze kończyły się śmiesznie…
Akcja „Mozajka”
Wielu z nas wzięło udział w zakrojonej na szeroką skalę akcji liczenia głosów w czasie ostatnich wyborów reżimowych w 1988 r. Chodziło o zbadanie skali poparcia dla władz. Akcja miała kryptonim „Mozajka”. Całość była oparta na wyższej matematyce, rachunek prawdopodobieństwa i takie tam. Uczestnicy akcji mieli w ściśle oznaczonych godzinach przez kilkanaście minut obserwować i liczyć osoby wchodzące do konkretnych lokali wyborczych. Akcja była we Wrocławiu wielkim sukcesem. Mama z pomocą dziennikarki Marii Woś zorganizowała dla nas warsztaty żywego słowa i redagowania tekstów. Wszystko to odbywało się w podziemnej salce katechetycznej w parafii przy Sudeckiej. Wiernym towarzyszem w tych i innych opozycyjnych przygodach byli koledzy Romek Adamowicz i Radek Mikorski związani też z Międzyszkolnym Komitetem Oporu.
„Okrągły stół” i depresja
Strajki w 1988 i 1989 budziły nadzieję. Choć „Walcząca” była przeciwna „Okrągłemu stołowi”, dla tych, co nie do końca rozumieli przyczyny tej krytyki, także pozytywem był „Okrągły stół” a nawet absurdalnie zwane przez propagandę „częściowo wolne” wybory okrągłostołowe. Nie cała opozycja a jedynie „Komitet Obywatelski” Lecha Wałęsy mógł zaprezentować swoich kandydatów na posłów, przy czym jeszcze przed wyborami ustalono, że otrzymają nie więcej niż 35 % mandatów. Czarę goryczy przelał sejmowy wybór Wojciecha Jaruzelskiego na pierwszego prezydenta, niby wolnej, Polski. Było jasne, że „Walcząca” miała rację, a „Okrągły stół” służył jako fasada utrzymania się komunistów u władzy. Komunizm wprawdzie upadł, ale nie komuniści, którzy szybko przemalowali się na socjaldemokratów. Transformacja w mediach, ekonomii i systemie politycznym spełniała niewiele z oczekiwań.
O ile jeszcze dwa lata wcześnie trudno było marzyć o upadku komunizmu, o tyle dla wielu w obecnej sytuacji trudno było się przystosować do tych smutnych realiów fasadowej wolności. Działacze „Solidarności” przestali być potrzebni, zwłaszcza ci którzy cały swój czas poświęcili na walkę. Nie czekały na nich ani gratulacje, ani ordery, często nawet praca. Trzeba było zacząć walczyć o nią na rynku rodzącego się bezdusznego kapitalizmu. Tato, na zasadzie syndromu żołnierza wracającego po długiej wojnie do domu, nie potrafił dostosować się do nowej sytuacji, zwłaszcza, że jego walka, jak mniemał, nie dała żadnych efektów. Józef Białek, który wcześniej zlecał druk materiałów konserwatywno-liberalnych założył hurtownię obuwia i dawał tacie buty do sprzedania, tak że całość pieniędzy mógł zabrać dla siebie. Kilka razy na przełomie roku 90/91 poszedł z tym na ryneczek. Ale nie nadawał się do tego. Wpadł w depresję, której w dodatku nie chciał sobie uświadomić. Dla rodziny przyszły czasy jeszcze cięższe niż okres walki z komuną… Ten los po 1989 r. dzieliło wiele rodzin zaangażowanych w walkę o normalną Polskę.
Przyjaciele
Jak dla taty nie było możliwe kierowanie tak sprawną drukarnią bez oparcia w rodzinie, tak dla całej rodziny nie było możliwe przetrwać czas komuny i późniejszy bez wiernych przyjaciół, którzy nie licząc pomocy dla drukarni wspierali nas psychicznie, fizycznie czy materialnie. Wielu z nich już wymieniłem, ale warto tu wspomnieć o psycholog Zofii Szutrak pseudonim „Tytus”. W jej mieszkaniu po raz pierwszy aresztowano w 1984 r. Hanię Karniej; nieoceniona rodzina nauczycielskiego małżeństwa Agnieszki i Antoniego Turkiewiczów pomocna we wszystkim; Maksymilian i Marysia Kaboth z Zakrzowa, Tomek Białaszczyk, wtedy student, którego pomoc wychodziła daleko poza kolportaż; kapucyn ojciec Radosław Solon, który nie tylko opiekował się młodzieżą pod koniec lat osiemdziesiątych, ale też na kapłańskie sposoby wspierał nasza rodzinę; należy też wymienić naszą „przyszywaną” ciotkę Bernadetę Felę karmelitańską furtiankę pochodzącą z Wileńszczyzny, która była nam wraz z całym wrocławskim Karmelem najbliższą rodziną. Trzeba też wymienić państwa Głowików z sąsiedztwa. Mama poznała panią Wandę w stanie wojennym w sklepowej kolejce, po tym jak jej mąż Leszek został internowany. Kiedyś Pani Wanda przybiegła do nas na Jaworową 44 późnym wieczorem bardzo zafrasowana. Razem z siostrą podsłuchaliśmy jej rozmowę z rodzicami. Wiadomość nas zmroziła, usłyszeliśmy, że pana Leszka zastrzelili. Na szczęście okazało się, że „tylko” przewieźli go do innego więzienia, do Strzelina. Byłbym ominął rodzinę pozostałą w Olsztynie, która w lecie dawała wytchnienie młodszemu pokoleniu Błażewiczów: babcię Polę, siostrę taty Felicję Błażewicz oraz od strony mamy wujostwo Andrzeja i Kasię Stolarczyków, z nimi spędzałem tygodnie nad jeziorem i na żaglach; ciocię Marysię, ciocię Lilę oraz wujostwo Bolesław i Ela Stolarczykowie. Dobrze mieć taką rodzinkę.
Było warto
Nie sposób tu opisać wszystkiego, to temat na książkę. Dla nas był to piękny, heroiczny, choć wyczerpujący i często bolesny czas, no ale „Miłość żąda ofiary” jak mówił sztandar Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie, uszyty w Wilnie. Nosimy różne blizny z tego czasu i to są najlepsze ordery. Tato zmarł dziesięć lat temu (2008). Też już wie, że było warto.
Paweł Błażewicz
P.S.
Będę wdzięczny za wszelkie sprostowania i uzupełnienie tej relacji.
Kontakt za pośrednictwem Fundacji Wspólnota Pokoleń lub Stowarzyszenia Solidarności Walczącej sw.sekretariat@

